sobota, 26 grudnia 2015

35.

12 sierpnia 2010 - czwartek

Następne dni mijały spokojnie.
Powiedziałabym, że wręcz szaro i monotonnie, ale nie chciałam zapeszać, bo wiedziałam, że może być jeszcze gorzej.
Chociaż w sumie wiecie co?
Z jednej strony, to były jedne z najlepszych dni mojego życia.
Zaraz po przyjeździe wybrałam się do wydawnictwa, nasłuchałam się miliona pochwał, prawie pobeczałam się ze wzruszenia i podpisałam z nimi umowę na wydanie jeszcze dwóch książek.
Szaleństwo.
Świętowałam całą noc, pijąc wino z butelki i tańcząc z Filipem na rękach do utworów Birdy.
Nie bierzcie ze mnie przykładu.
W każdym razie na drugi dzień przyszłam o pracy trochę skacowana i nie byłam w najlepszej formie.
Jakimś cudem moja przełożona dowiedziała się o moim sukcesie i szepnęła słówko dyrektorowi naszego brukowca, że nadaję się na coś lepszego.
I właśnie w ten feralny dzień, kiedy miałam kaca, sam dyrektor przyszedł do mojego biura, uścisnął mi rękę i zaprosił do swojego biura.
Siedziałam więc przy jego biurku i cały czas odbijało mi się na rzyganie.
Nie polecam.
Nic jednak nie zauważył, a co więcej – zaproponował mi posadę redaktora naszego czasopisma.
Rozumiecie?!
Byłam zwykłym popychadłem.
Ukończenie studiów i ten staż w Stanach dały mi o wiele więcej możliwości, niż przypuszczałam.
Oczywiście, zgodziłam się, bo dawał na rękę niezły hajs.
Dlatego też musiałam przeprowadzić bardzo poważną rozmowę z Thomasem i odrzucić jego propozycję.
Zrozumiał, a nawet cieszył się razem ze mną, że trochę się wybiłam.

Tak, to zdecydowanie były dobre dni.
Jednak były też bardzo dołujące.
Nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem.
Nie wiem nawet jakim cudem, ale zdawało mi się, że nawet zniknąłeś z naszej firmy na kilka dni.
Dosłownie, nie było cię nigdzie.
Kiedy więc usłyszałam gdzieś pomiędzy uszami, że „ktoś idzie coś zanieść do Zayna”, zdziwiłam się.
A nawet i trochę rozczarowałam.
Byłeś cały czas, tylko po prostu mnie unikałeś.
Nie wiem jak to robiłeś, że nawet przypadkowo na siebie nie wpadliśmy, na papierosie, czy coś.
Za każdym razem, kiedy przychodziłam rano do pracy, wysiadając z windy, moje serce skakało w mojej piersi w nadziei, że dziś cię zobaczę.
A kiedy wyjeżdżałam z pracy, byłam najbardziej rozczarowanym człowiekiem w promieni kilku kilometrów.
Nie będę już dopowiadać, że to wszystko bolało mnie jak cholera.

Dzień po rozmowie z dyrektorem musiałam zmienić biuro.
Rano wysiadłam więc z windy z jakimś dziwnym zapałem.
Przywitałam się ze swoją współpracownicą, z którą zajmowałyśmy te same stanowiska i z którą dzieliłam biurko.
Grace była trochę zniesmaczona, kiedy dowiedziała się, że awansowałam.
Cóż…
Bez komentarza.
Załatwiłam sobie spore kartonowe pudło i zaczęłam pakować swoje drobiazgi.
Nagle ktoś zapukał do drzwi i zniecierpliwiony od razu je otworzył.
Rano zwykle nic się nie działo, więc to było trochę dziwne, że ktoś cokolwiek czegoś chce.
Odwróciłam się od razu i ujrzałam ciebie.
Grace wyszła po kawę jakieś dwie minuty wcześniej, więc byliśmy sami.
Spojrzałeś na mnie z lekko rozchylonymi ustami, a po chwili twój wzrok powędrował w stronę mojego pudła.
Zamknąłeś cicho drzwi i oparłeś się o ich framugę, splatając ramiona na torsie.
Przełknęłam ślinę, a mój poranny zapał gdzieś wyparował.
Zamiast tego pojawiła się dziwna niepewność.
Pokręciłeś głową.
- A myślałem, że to naprawdę nigdy nie nastąpi. – odezwałeś się.
Zmarszczyłam czoło.
- Co takiego?
- Myślałem, że nigdy nie opuścisz tego biura. – powiedziałeś, uśmiechając się jednostronnie.
Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się niewinnie.
- Cóż, czasami trzeba wejść o szczebel wyżej.
Parsknąłeś cicho śmiechem, słysząc moje słowa, a ja znów zmarszczyłam czoło.
O co ci chodziło?
Byłeś jakiś dziwny.
Jakby wrogo nastawiony.
Zdystansowany…
Wziąłeś duży oddech i spojrzałeś w górę.
- O Jezu, ty jak zwykle uparta.
Patrzyłam na ciebie z wyczekiwaniem, kompletnie nie wiedząc co powiedzieć.
- Naprawdę miałem nadzieję, że powiesz temu burakowi, żeby w dupe sobie wsadził to wydawnictwo.
Już otwierałam buzię, żeby ci to wszystko wytłumaczyć, ale nagle do biura z powrotem weszła Grace.
Jejuuuu!
Do cholery, myślałam, że wiesz o moim awansie.
Jak mogłeś myśleć, że chciałam się wymknąć bez pożegnania?
- Tylko tchórze uciekają. – powiedziałeś cicho, rzuciłeś mi wymuszony uśmiech i wyszedłeś.
A ja stałam, jakby ktoś mnie spetryfikował i nie potrafiłam ruszyć nawet palcem.
Dlaczego, do jasnego diabła, musiało dojść do takiego nieporozumienia?!
Boże Święty.


Kiedy wróciłam, Esme stanęła w progu kuchni, witając mnie w fartuszku z szeroko otwartymi ramionami.
Ominęłam ją, wchodząc w głąb pomieszczenia, podczas gdy ona wyprawiała monolog swojego życia.
- Witam panią redaktor! Upiekłam dla pani ciasto!
Nie wiem, skąd się wzięła ta jej radosna aura, ale cholera, praktycznie nigdy jej nie opuszczała.
Esme zawsze miała w zanadrzu żart na rozluźnienie sytuacji, pokonywała niezręczne momenty jakimś głupim tekstem.
Nawet na pogrzebie własnej babci, kiedy wszyscy płakali (ona najbardziej), powiedziała coś, co rozbawiło wszystkich.
Była jak cholerna oaza spokoju, zrównoważona za każdym razem.
Przeklęta optymistka.
Usiadłam na krześle przy stole, a ona natychmiast podsunęła mi pod nos talerz ze swoim ciastem.
Mój wzrok na moment powędrował w jego stronę i patrząc na to, zmarszczyłam czoło.
To było jedyne, co odwróciło moją uwagę chociaż na chwilę od dzisiejszej rozmowy z tobą.
O, właśnie, i znów zaczynam o tym myśleć.
- Zayn nie wie o moim awansie. – odezwałam się, a z twarzy Esme szybko zniknął uśmiech.
Zamrugała kilka razy, skonsternowana, a ja w końcu na nią spojrzałam.
- Widział dzisiaj jak pakuję się w swoim starym biurze i myślał, że złożyłam już wypowiedzenie i że się przenoszę do Thomasa.
Esme zmarszczyła brwi, a ja westchnęłam i chwyciłam łyżeczkę w palce.
Zaczęłam grzebać w tym „cieście”, chociaż wyglądało jak jakaś papka z galaretką na wierzchu.
Smakowało dobrze, mimo, że wyglądało raczej odpychająco.
Esme nigdy nie potrafiła zbyt dobrze piec.
- Czemu mu nie powiedziałaś?
- Nie miałam jak! Cały czas gadał, nazwał mnie nawet tchórzem, potem weszła Grace, a do końca dnia już go nie widziałam. – odparłam ze zrezygnowaniem.
- Nie masz pieprzonego telefonu? Nie mogłaś napisać smsa, albo zadzwonić, albo cholera, cokolwiek?!
Uuu, jak się Esme zagotowała, to już serio coś było nie tak.
Zmarszczyłam czoło.
- Odezwij się do niego w końcu, i to tak konkretnie, bo się chłopak podda, straci nadzieję, albo nie wiem… ty po prostu zaprzepaszczasz waszą szansę, a jeśli wasze drogi się rozdzielą, to ja tego nie przeżyję… - złapała się dłonią za czoło i wbiła wzrok w kafelki.
Byłam zszokowana jej wyznaniem, więc siedziałam z uniesionymi brwiami, oddychając szybko i wpatrując się w nią.
- Dlaczego żadne z was nie rozumie tej magii, którą w sobie macie? Jesteście pierdolonym przeznaczeniem i nie zdajecie sobie nawet z tego sprawy.
Mówiła spokojnym tonem, cały czas wprawiając mnie w coraz większy szok.
- Nie zamierzam patrzeć na waszą ślepotę i to, że cały czas się mijacie. Albo któreś z was w końcu weźmie się w garść i powie, co czuje, albo ja was cholera zeswatam i się skończy. Nawet jeśli będę musiała was zamknąć w klatce na dnie Oceanu Atlantyckiego, żebyście w końcu zauważyli to w sobie. Zrobię wszystko, bo już powoli mam dosyć tego, jak los stroi sobie z was żarty.
Wstała i wyszła, a ja nie mogłam wydusić z siebie nawet sylaby.
A tym bardziej nie mogłam pozbierać myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz