~Czasy teraźniejsze~
Szczerze mówiąc, uwielbiałam wychodzić gdzieś ze znajomymi. A tym bardziej w babskim gronie. Uwielbiałam siadać z nimi przy gorącej kawie z mlekiem, czy ewentualnie piwie na weekend i gadać. Gadać o wszystkim. Od lakieru do paznokci po dyskusje na temat drugiej wojny światowej. Uwielbiałam się tak wyluzować, bo zawsze na drugi dzień miałam w sobie trochę więcej siły do pracy.
Szczerze mówiąc, uwielbiałam wychodzić gdzieś ze znajomymi. A tym bardziej w babskim gronie. Uwielbiałam siadać z nimi przy gorącej kawie z mlekiem, czy ewentualnie piwie na weekend i gadać. Gadać o wszystkim. Od lakieru do paznokci po dyskusje na temat drugiej wojny światowej. Uwielbiałam się tak wyluzować, bo zawsze na drugi dzień miałam w sobie trochę więcej siły do pracy.
Ale wyjście
do klubu to rzecz, której nie dodałabym do tej listy nawet wtedy, gdyby ktoś
kazał mi go polizać po brudnej stopie.
Ta tętniąca
muzyką buda z masą naćpanych i napitych ludzi stanowczo się do tego nie
zaliczała. Lubiłam się rozerwać, ale to zdecydowanie nie było dla mnie żadną
rozrywką. Nawet w najmniejszym stopniu.
I choćbym
zapierała się rękami nogami, nawet gdybym opatuliła się w kaftan bezpieczeństwa
i schowała gdzieś... na dnie oceanu na przykład - musiałam iść. I nie mogłam
grymasić, bo zaraz któraś z nich zniszczyła by mi tą wymyślną fryzurę, która w
90 procentach składała się z lakieru do włosów, a w 10 z moich własnych, blond
kosmyków. Robiły ją dobre dwie godziny, nie chciałabym znowu przez to
przechodzić.
A dobór
stroju!
Jezu
święty, lubiłam ubierać się modnie, ale to! Gdybyśmy cofnęli się w czasie do
siedemnastego czy osiemnastego wieku do Francji, za czasów kiedy wszystkie
ścieki pływały sobie po rynku miasta, to wpasowałabym się tam idealnie. Z tą
różnicą, że mój strój przypominał raczej panienkę dla jakiegoś hiszpańskiego
marynarza, spragnionego bliskości po kilku latach rejsu, a nie wykwintnej
paryżanki. Wpasowałabym się ze względu na ilość makijażu na twarzy czy perfum
na ciele.
Boże,
kleiłam się od tego paskudztwa!
Nienawidziłam
chować się pod ciuchami, włosami i maską kogoś innego. Lubiłam naturalną
siebie. UBRANĄ siebie.
Ale dziś
był ten dzień, jeden z Tych Wielkich Dni, pisanych z dużej litery, bo jak by
inaczej.
Dzisiaj
mijał już tylko równy tydzień, odkąd moja najlepsza przyjaciółka Esme
wychodziła za mąż.
I właśnie z
tej okazji, aby celebrować ostatnie dni jej wolności, co moim zdaniem i tak
jest bezsensowne, wybierałyśmy się małą grupką do klubu w centrum miasta.
Właśnie z tej okazji ubrana jestem tak skąpo, że muszę cały czas naciągać
króciutką, czerwoną sukienkę na uda. Cały czas muszę trzymać głowę wysoko, bo
jeśli schylę ją o centymetr za nisko, opadnie mi całkiem pod ogromną wagą
makijażu. Chodzę jak pokraka w tych wielkich, jak nogi od stołu, szpilkach. No
i właśnie z tej okazji, jestem nastawiona do świata tak krytycznie i złośliwie,
jak nigdy przedtem, ukryta pod sztucznym uśmiechem.
Nie wiem,
co w tym takiego fajnego. Wyglądam jak ostatnia idiotka w tych rogach diabełka.
Przecież nie byłam na żadnym castingu do żadnych jasełek...
Mijając
dwóch barczystych ochroniarzy i wchodząc do klubu od razu poczułam ten odór...
Odór pod tytułem ,,Nie chcę tu być, powinnam siedzieć teraz w dresach na
kanapie z Filipem i oglądać komedie romantyczne, z kieliszkiem wina i
popcornem".
Biedny
Filip, nie lubiłam zostawiać go samego w domu.
Przecisnęłyśmy
się przez rozgrzany i spocony tłum do klatki schodowej, by wspiąć się na
zamówioną wcześniej lożę VIP'ów.
Nie
myślałam o tym wcześniej, ale właśnie w momencie gdy to napisałam, poczułam się
jak gwiazda, spisująca swoje wspomnienia z kolejnego, nieskromnego weekendu.
Ironicznie,
jestem zwykła. Kompletnie zwykła, nieoryginalna, zwyczajna, przeciętna, szara,
jak każda inna.
Nie mam w
sobie nic nadzwyczajnego. Przynajmniej takie mam o sobie zdanie.
- Co
pijesz, Ariana?
Odciągnęłam
wzrok od tańczących ludzi na dolnym parkiecie i spojrzałam na przyjaciółkę.
Uśmiechnęłam się szeroko.
- Jak to
co? Mój klubowy rytuał, który powtarzam gorliwie za każdym razem jak tu jestem.
Nazywam go ,,Nie jestem tu z własnej woli".
Esme
wywróciła oczami.
- Dla niej
wódka z sokiem grejpfrutowym. Podwójna.
- powiedziała do kelnera, który szybko zanotował to w swoim notesiku.
Poczułam
ostry ból między żebrami.
- Doskonale
wiem, że najchętniej siedziałabyś w domu i myślała nad sensem życia, ale
mogłabyś odpuścić. Jesteśmy tutaj, żeby się ostro schlać, pooglądać paru nagich
facetów i następnego ranka...
- Taaa,
śmiać się, jak było fajnie. To wy nazywacie takie coś robieniem wspomnień, nie
ja. - przerwałam monolog Sary, która za każdym razem musi sprowadzać mnie na
ziemię, podczas gdy góruję wysoko ze swoim fochem.
- Ariana,
proszę... - przysięgam, że oczy ma większe niż jakaś żaba! Zawsze jak tak na
mnie patrzy, muszę ulec, nie mam wyjścia.
- Dobra,
luzuj. Ale tych nagich facetów sprowadź trochę szybciej… - założyłam nogę na nogę
i popatrzyłam na nią wzrokiem niewiniątka.
Wybuchła
śmiechem i poklepała mnie po ramieniu.
-
Napaleniec. - powiedziała, puszczając mi oczko.
Kolejna
rzecz, której nienawidzę w klubach - toalety. Nawet w tych wyższych sferach
ludzie nie potrafią zachowywać się przyzwoicie i wrzucać papierka do kosza, nie
rozlewać wody czy na przykład sikać tam, gdzie się sikać powinno. Nie mówiąc o
zwracaniu całej dawki alkoholu, którą przyjęli do swoich biednych żołądków, a
które teraz leżały swobodnie na kafelkach.
Ohyda.
Byłam już
po drugim drinku, podwójnym, muszę dodać. Nie miałam mocnej głowy, tym
bardziej, że moje ciało wyglądało jak ciało niedojedzonej siedemnastolatki, a
nie adekwatnie do swojego wieku. Po prostu alkohol rozchodził się w moich
żyłach bardzo szybko i niestety bardzo wolno je opuszczał.
Wyszłam
więc na zewnątrz, ochłonąć trochę, zaczerpnąć świeżego powietrza.
Usiadłam na
parkingowym murku, w cieniu budynku, by nikt mnie nie zauważył. Pozbyłam się
szpilek i zarzuciłam marynarkę na odkryte ramiona.
Sierpniowe
powietrze było jedną z niewielu rzeczy, którą kochałam w przyrodzie. Nie wiał
wiatr, na niebie nie było więc żadnej chmury, Nie było duszno, wręcz
przeciwnie, było orzeźwiająco chłodno.
Niestety
nie na tyle, by otrzeźwić trochę mój umysł, który już zaczynał powracać do
mojej nudnej przeszłości. A wystarczy tylko spojrzeć w gwiazdy, w których
wszystko jest idealnie zapisane. Ah, to sierpniowe niebo...
Pamiętam, kiedy go poznałam. To było tak oczywiste, że jest dla mnie
tym jedynym... Obydwoje to wiedzieliśmy. I gdy lata mijały, wszystko się
zmieniało - stawialiśmy czoła coraz trudniejszym problemom. Błagałam go, by
został. By spróbował przypomnieć sobie co mieliśmy na samym początku. Był
taki... charyzmatyczny, magnetyczny, przyciągający... i wszyscy o tym
wiedzieli. Kiedy wchodził do pokoju, głowy wszystkich kobiet wykręcały się w
jego stronę. Każdy przystawał by z nim porozmawiać. Był jak hybryda, miks
człowieka, któremu nie można było się oprzeć. Zawsze sądziłam, że pogubił się
między byciem dobrym człowiekiem, a możliwościami, jakie życie mogło zaoferować
tak imponującemu człowiekowi, jak on. I w ten sposób go zrozumiałam. I kochałam
go, kochałam...
Wciąż go kocham.
On i ja...
czy warto w ogóle łączyć nas obojga w jednym zdaniu? Stanowiliśmy coś nieodpartego,
coś, co zdarzało się w takiej postaci raz na tysiąclecia. Byliśmy dla siebie
jak główni bohaterowie książek – musieliśmy się połączyć, i nigdy nie
rozdzielać. Byliśmy esencją najlepszego zapachu, byliśmy nutą wybitą w idealnym
momencie aktu, byliśmy perfekcyjnym dziełem, zrodzonym z pomysłu doskonałego
mózgu, byliśmy czymś, czego nawet w pełni nie można opisać słowami. Słowa to
stanowczo za mało.
Byliśmy przeznaczeniem.
Ale byliśmy też i przekleństwem.
Byliśmy przeznaczeniem.
Ale byliśmy też i przekleństwem.
Nieskończoną
ilość porównań można było by przytoczyć, opisując jego i mnie. Opisując nas.
Kiedyś
zastanawiałam się, co zrobiłabym bez jego uśmiechu, bez jego słodkich ust, bez
jego przeszywającego spojrzenia, bez jego magnetyzmu, bez jego ciepła, bez jego
pomysłów, bez dźwięku jego śmiechu, bez jego dotyku... I śmiałam się z siebie,
jak mogę być taka głupia, by w ogóle tak myśleć.
Mieliśmy
być przecież zawsze i na zawsze. Do końca świata, nierozłączni. Takie rzeczy
nie miały prawa w ogóle zrodzić się w mojej głowie.
Jak widać
znów mogę pośmiać się ze swojej głupoty. Miłość przemija. I jest to
prawdopodobnie jeden z największych koszmarów ludzkości. Koszmar, w który się
wplątałam i z którego nie mogę się wyplątać, by ruszyć dalej.
Znów
trafiłam w ślepy zaułek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz