środa, 26 sierpnia 2015

2.

~Czasy teraźniejsze~

Szczerze mówiąc, uwielbiałam wychodzić gdzieś ze znajomymi. A tym bardziej w babskim gronie. Uwielbiałam siadać z nimi przy gorącej kawie z mlekiem, czy ewentualnie piwie na weekend i gadać. Gadać o wszystkim. Od lakieru do paznokci po dyskusje na temat drugiej wojny światowej. Uwielbiałam się tak wyluzować, bo zawsze na drugi dzień miałam w sobie trochę więcej siły do pracy.
Ale wyjście do klubu to rzecz, której nie dodałabym do tej listy nawet wtedy, gdyby ktoś kazał mi go polizać po brudnej stopie.
Ta tętniąca muzyką buda z masą naćpanych i napitych ludzi stanowczo się do tego nie zaliczała. Lubiłam się rozerwać, ale to zdecydowanie nie było dla mnie żadną rozrywką. Nawet w najmniejszym stopniu.
I choćbym zapierała się rękami nogami, nawet gdybym opatuliła się w kaftan bezpieczeństwa i schowała gdzieś... na dnie oceanu na przykład - musiałam iść. I nie mogłam grymasić, bo zaraz któraś z nich zniszczyła by mi tą wymyślną fryzurę, która w 90 procentach składała się z lakieru do włosów, a w 10 z moich własnych, blond kosmyków. Robiły ją dobre dwie godziny, nie chciałabym znowu przez to przechodzić.
A dobór stroju!
Jezu święty, lubiłam ubierać się modnie, ale to! Gdybyśmy cofnęli się w czasie do siedemnastego czy osiemnastego wieku do Francji, za czasów kiedy wszystkie ścieki pływały sobie po rynku miasta, to wpasowałabym się tam idealnie. Z tą różnicą, że mój strój przypominał raczej panienkę dla jakiegoś hiszpańskiego marynarza, spragnionego bliskości po kilku latach rejsu, a nie wykwintnej paryżanki. Wpasowałabym się ze względu na ilość makijażu na twarzy czy perfum na ciele.
Boże, kleiłam się od tego paskudztwa!
Nienawidziłam chować się pod ciuchami, włosami i maską kogoś innego. Lubiłam naturalną siebie. UBRANĄ siebie.
Ale dziś był ten dzień, jeden z Tych Wielkich Dni, pisanych z dużej litery, bo jak by inaczej.
Dzisiaj mijał już tylko równy tydzień, odkąd moja najlepsza przyjaciółka Esme wychodziła za mąż.
I właśnie z tej okazji, aby celebrować ostatnie dni jej wolności, co moim zdaniem i tak jest bezsensowne, wybierałyśmy się małą grupką do klubu w centrum miasta. Właśnie z tej okazji ubrana jestem tak skąpo, że muszę cały czas naciągać króciutką, czerwoną sukienkę na uda. Cały czas muszę trzymać głowę wysoko, bo jeśli schylę ją o centymetr za nisko, opadnie mi całkiem pod ogromną wagą makijażu. Chodzę jak pokraka w tych wielkich, jak nogi od stołu, szpilkach. No i właśnie z tej okazji, jestem nastawiona do świata tak krytycznie i złośliwie, jak nigdy przedtem, ukryta pod sztucznym uśmiechem.
Nie wiem, co w tym takiego fajnego. Wyglądam jak ostatnia idiotka w tych rogach diabełka. Przecież nie byłam na żadnym castingu do żadnych jasełek...
Mijając dwóch barczystych ochroniarzy i wchodząc do klubu od razu poczułam ten odór... Odór pod tytułem ,,Nie chcę tu być, powinnam siedzieć teraz w dresach na kanapie z Filipem i oglądać komedie romantyczne, z kieliszkiem wina i popcornem".
Biedny Filip, nie lubiłam zostawiać go samego w domu.
Przecisnęłyśmy się przez rozgrzany i spocony tłum do klatki schodowej, by wspiąć się na zamówioną wcześniej lożę VIP'ów.
Nie myślałam o tym wcześniej, ale właśnie w momencie gdy to napisałam, poczułam się jak gwiazda, spisująca swoje wspomnienia z kolejnego, nieskromnego weekendu.
Ironicznie, jestem zwykła. Kompletnie zwykła, nieoryginalna, zwyczajna, przeciętna, szara, jak każda inna.
Nie mam w sobie nic nadzwyczajnego. Przynajmniej takie mam o sobie zdanie.
- Co pijesz, Ariana?
Odciągnęłam wzrok od tańczących ludzi na dolnym parkiecie i spojrzałam na przyjaciółkę. Uśmiechnęłam się szeroko.
- Jak to co? Mój klubowy rytuał, który powtarzam gorliwie za każdym razem jak tu jestem. Nazywam go ,,Nie jestem tu z własnej woli".
Esme wywróciła oczami.
- Dla niej wódka z sokiem grejpfrutowym. Podwójna. - powiedziała do kelnera, który szybko zanotował to w swoim notesiku.
Poczułam ostry ból między żebrami.
- Doskonale wiem, że najchętniej siedziałabyś w domu i myślała nad sensem życia, ale mogłabyś odpuścić. Jesteśmy tutaj, żeby się ostro schlać, pooglądać paru nagich facetów i następnego ranka...
- Taaa, śmiać się, jak było fajnie. To wy nazywacie takie coś robieniem wspomnień, nie ja. - przerwałam monolog Sary, która za każdym razem musi sprowadzać mnie na ziemię, podczas gdy góruję wysoko ze swoim fochem.
- Ariana, proszę... - przysięgam, że oczy ma większe niż jakaś żaba! Zawsze jak tak na mnie patrzy, muszę ulec, nie mam wyjścia.
- Dobra, luzuj. Ale tych nagich facetów sprowadź trochę szybciej… - założyłam nogę na nogę i popatrzyłam na nią wzrokiem niewiniątka.
Wybuchła śmiechem i poklepała mnie po ramieniu.
- Napaleniec. - powiedziała, puszczając mi oczko.
Kolejna rzecz, której nienawidzę w klubach - toalety. Nawet w tych wyższych sferach ludzie nie potrafią zachowywać się przyzwoicie i wrzucać papierka do kosza, nie rozlewać wody czy na przykład sikać tam, gdzie się sikać powinno. Nie mówiąc o zwracaniu całej dawki alkoholu, którą przyjęli do swoich biednych żołądków, a które teraz leżały swobodnie na kafelkach.
Ohyda.
Byłam już po drugim drinku, podwójnym, muszę dodać. Nie miałam mocnej głowy, tym bardziej, że moje ciało wyglądało jak ciało niedojedzonej siedemnastolatki, a nie adekwatnie do swojego wieku. Po prostu alkohol rozchodził się w moich żyłach bardzo szybko i niestety bardzo wolno je opuszczał.
Wyszłam więc na zewnątrz, ochłonąć trochę, zaczerpnąć świeżego powietrza.
Usiadłam na parkingowym murku, w cieniu budynku, by nikt mnie nie zauważył. Pozbyłam się szpilek i zarzuciłam marynarkę na odkryte ramiona.
Sierpniowe powietrze było jedną z niewielu rzeczy, którą kochałam w przyrodzie. Nie wiał wiatr, na niebie nie było więc żadnej chmury, Nie było duszno, wręcz przeciwnie, było orzeźwiająco chłodno.
Niestety nie na tyle, by otrzeźwić trochę mój umysł, który już zaczynał powracać do mojej nudnej przeszłości. A wystarczy tylko spojrzeć w gwiazdy, w których wszystko jest idealnie zapisane. Ah, to sierpniowe niebo...
Pamiętam, kiedy go poznałam. To było tak oczywiste, że jest dla mnie tym jedynym... Obydwoje to wiedzieliśmy. I gdy lata mijały, wszystko się zmieniało - stawialiśmy czoła coraz trudniejszym problemom. Błagałam go, by został. By spróbował przypomnieć sobie co mieliśmy na samym początku. Był taki... charyzmatyczny, magnetyczny, przyciągający... i wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy wchodził do pokoju, głowy wszystkich kobiet wykręcały się w jego stronę. Każdy przystawał by z nim porozmawiać. Był jak hybryda, miks człowieka, któremu nie można było się oprzeć. Zawsze sądziłam, że pogubił się między byciem dobrym człowiekiem, a możliwościami, jakie życie mogło zaoferować tak imponującemu człowiekowi, jak on. I w ten sposób go zrozumiałam. I kochałam go, kochałam...
Wciąż go kocham.
On i ja... czy warto w ogóle łączyć nas obojga w jednym zdaniu? Stanowiliśmy coś nieodpartego, coś, co zdarzało się w takiej postaci raz na tysiąclecia. Byliśmy dla siebie jak główni bohaterowie książek – musieliśmy się połączyć, i nigdy nie rozdzielać. Byliśmy esencją najlepszego zapachu, byliśmy nutą wybitą w idealnym momencie aktu, byliśmy perfekcyjnym dziełem, zrodzonym z pomysłu doskonałego mózgu, byliśmy czymś, czego nawet w pełni nie można opisać słowami. Słowa to stanowczo za mało.
Byliśmy przeznaczeniem.
Ale byliśmy też i przekleństwem.
Nieskończoną ilość porównań można było by przytoczyć, opisując jego i mnie. Opisując nas.
Kiedyś zastanawiałam się, co zrobiłabym bez jego uśmiechu, bez jego słodkich ust, bez jego przeszywającego spojrzenia, bez jego magnetyzmu, bez jego ciepła, bez jego pomysłów, bez dźwięku jego śmiechu, bez jego dotyku... I śmiałam się z siebie, jak mogę być taka głupia, by w ogóle tak myśleć.
Mieliśmy być przecież zawsze i na zawsze. Do końca świata, nierozłączni. Takie rzeczy nie miały prawa w ogóle zrodzić się w mojej głowie.
Jak widać znów mogę pośmiać się ze swojej głupoty. Miłość przemija. I jest to prawdopodobnie jeden z największych koszmarów ludzkości. Koszmar, w który się wplątałam i z którego nie mogę się wyplątać, by ruszyć dalej.

Znów trafiłam w ślepy zaułek. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz