24 kwietnia
2010 - sobota
-
Przepraszam cię Ari, naprawdę nie mogę. Mamcia się pochorowała, a mój staruszek
nie wie nawet jak zagotować jej wody na herbatę.
Westchnęłam.
- Nie ma problemu Alan. Ucałuj ją ode mnie.
- Dzięki. Na razie.
Rozłączyłam się i schowałam telefon do kieszeni.
Spojrzałam na Ciebie. Szedłeś przy moim boku, zapisując coś w małym notesiku, ze zmarszczonym czołem i językiem na wierzchu.
Śmiesznie wyglądałeś, kiedy robiłeś coś z taką zawziętością.
- Ivy miała egzamin, Ryan umówił się z kimś innym, Denise w delegacji, Alan…? – uniosłeś głowę z nad tego swojego notesiku i spojrzałeś na mnie pytająco.
- Chora mama. – mruknęłam, a ty znów zatopiłeś się w tej małej kartce, prawie pisząc swoim nosem, a nie długopisem.
Staliśmy pod kinem pod pewnego czasu i czekaliśmy na naszą szaloną grupkę przyjaciół. Tylko nagle każdy nas wystawiał. A nawet kupiliśmy już popcorn.
Planowaliśmy to wyjście do kina od kilku miesięcy, kiedy tylko ogłosili datę premiery super ekstra nowego filmu o Jamesie Bondzie.
Poczułam wibracje telefonu, więc wyciągnęłam go szybko z nadzieją, że chociaż Esme przyjdzie.
Nie chciałam spędzać z tobą czasu sam na sam od czasu tego incydentu. Lubiłam spędzać z tobą czas, ale po prostu każda cisza była niebezpieczna. Bałam się, że zaraz wyniknie jakiś dziwny temat, którego wolałabym unikać.
Westchnęłam.
- Nie ma problemu Alan. Ucałuj ją ode mnie.
- Dzięki. Na razie.
Rozłączyłam się i schowałam telefon do kieszeni.
Spojrzałam na Ciebie. Szedłeś przy moim boku, zapisując coś w małym notesiku, ze zmarszczonym czołem i językiem na wierzchu.
Śmiesznie wyglądałeś, kiedy robiłeś coś z taką zawziętością.
- Ivy miała egzamin, Ryan umówił się z kimś innym, Denise w delegacji, Alan…? – uniosłeś głowę z nad tego swojego notesiku i spojrzałeś na mnie pytająco.
- Chora mama. – mruknęłam, a ty znów zatopiłeś się w tej małej kartce, prawie pisząc swoim nosem, a nie długopisem.
Staliśmy pod kinem pod pewnego czasu i czekaliśmy na naszą szaloną grupkę przyjaciół. Tylko nagle każdy nas wystawiał. A nawet kupiliśmy już popcorn.
Planowaliśmy to wyjście do kina od kilku miesięcy, kiedy tylko ogłosili datę premiery super ekstra nowego filmu o Jamesie Bondzie.
Poczułam wibracje telefonu, więc wyciągnęłam go szybko z nadzieją, że chociaż Esme przyjdzie.
Nie chciałam spędzać z tobą czasu sam na sam od czasu tego incydentu. Lubiłam spędzać z tobą czas, ale po prostu każda cisza była niebezpieczna. Bałam się, że zaraz wyniknie jakiś dziwny temat, którego wolałabym unikać.
„Wracamy z
Manchesteru z Benem, ale są tak potężne korki, że nie zdążymy na milion
procent, przepraszam.”
- Yyyygh.Westchnęłam z poirytowaniem, zaciskając powieki.
Czyli byłam na ciebie skazana.
Wiedziałam, że spojrzałeś na mnie z konsternacją, nie musiałam się nawet odwracać.
- Dopisz : Esme i Ben – zagłada w drodze.
Zanotowałeś to szybko i schowałeś te swoje karteczki do mojej torebki.
Podrapałeś się po głowie i wiedziałam, że coś kombinujesz.
- Ee, bo... nie chce mi się iść do tego kina.
Popatrzyłam na ciebie z wyrzutem.
- To po co mi wszyscy głowę zawracacie? Mogłam siedzieć w domu. – prychnęłam i spojrzałam na niebo, splatając ręce pod biustem.
- No ale… - mruknąłeś, ale zaraz westchnąłeś ze zrezygnowaniem. – Chciałbym ci coś pokazać. Chodź.
Pociągnąłeś mnie za nadgarstek i nawet nie miałam możliwości odmowy.
Szliśmy tak dobre kilka przecznic, jak pokłócona para, ja z tyłu, z oporem, a ty z przodu, z zawziętością ciągnąc mnie za dłoń.
Dopiero po 15 minutach marszu zwolniłeś tempa i puściłeś mój nadgarstek, kiedy byłeś już pewny, że nie wrócę do tego kina.
Schowałeś ręce do kieszeni i milczałeś.
Doszliśmy do Tamizy, bardzo daleko od centrum, prawie do doków. Szliśmy równolegle z rzeką.
Pachniało rybą i wcale mi się to nie podobało.
Skręciłeś jednak nagle w przeciwną stronę od wody, prowadząc mnie przez małe magazyny i garaże.
Zatrzymałeś się nagle i wyciągnąłeś swój pęk kluczy z mojej torebki.
Patrzyłam na twoje wybitnie piękne plecy w ciszy, ze zmarszczonym czołem.
Zerknąłeś na mnie przez ramię, uśmiechając się, aż w końcu usłyszałam szczęk kłódki i ciche skrzypienie zawiasów.
Zaprosiłeś mnie gestem do środka, nie przestając się uśmiechać.
Rzuciłam ci niepokojące spojrzenie, i wiedziałam, że zaśmiałeś się w duchu.
Weszłam do magazynu, a w środku panowały egipskie ciemności. Jedynie światło latarni z ulicy rzucało żółtą poświatę na podłogę, ale zaraz wszedłeś, i zamknąłeś za sobą drzwi, więc już kompletnie nic nie widziałam.
Słyszałam tylko twój oddech, a ta ciemność zaczynała mnie dusić.
- Zayn? Co ty kombinujesz? – zapytałam, powoli się irytując.
Usłyszałam twój cichy chichot gdzieś po prawej stronie, więc szybko odwróciłam głowę w tamtą stronę.
I nagle usłyszałam kliknięcie i zapaliło się światło.
Zasłoniłam oczy przedramieniem, mrużąc powieki.
Przeszedłeś obok i stanąłeś przede mną.
Opuściłam przedramię i spojrzałam na ciebie ze zmarszczonym czołem.
Uśmiechałeś się jakoś tajemniczo, choć widziałam w twoich oczach minimalny wstyd.
Zayn Malik się czegoś wstydzi? Przede mną?
Ludzie święci, apokalipsa.
- Więc? – zapytałam ponownie.
Przewróciłeś oczami.
- Rozejrzyj się po prostu. – powiedziałeś, a ja natychmiast skupiłam uwagę na otoczeniu, a nie na tobie.
Staliśmy po środku, jak już wcześniej wspominałam, niewielkiego magazynu.
Pełno tu było sztalug, wiader, pędzli, butelek po sprejach.
Ale najwięcej było czegoś, co było przykryte białymi prześcieradłami.
Nawet ścian nie było przez to widać.
Spojrzałam na podłogę.
Mieniła się różnymi kolorami, praktycznie nigdzie nie było wolnej, czystej przestrzeni.
Wszystko umazane było farbą.
Przełknęłam ślinę i spojrzałam na ciebie.
- Czy to twoje.. studio malarskie?
Kompletnie nie wiedziałam jak nazwać to miejsce.
Zaśmiałeś się cicho, a mnie ukuło coś w sercu, jak zobaczyłam twój przepiękny, szczery uśmiech.
- Tak naprawdę to zwykły garaż. – powiedziałeś i podszedłeś do skumulowanych, białych prześcieradeł po mojej prawej stronie. – Nigdy nikogo tu nie przyprowadzałem.
Chwyciłeś za róg i zawahałeś się.
- Chodź tu. – powiedziałeś cicho, spoglądając na mnie przez ramię.
A ja zachowałam się jakbym dostała solidnego kopa w dupę, bo niemal do ciebie podbiegłam.
Stanęłam kilka centymetrów za tobą, a ty uśmiechnąłeś się niepewnie i szarpnąłeś za prześcieradło.
To co ujrzałam, to był jakiś pieprzony żart.
- Sam to namalowałeś?! – wyminęłam cię, i stanęłam milimetry od płótna.
Prawie dotykałam je nosem.
To była jakaś pierdzielona perfekcja.
- Co to ma być?! – krzyknęłam, unosząc ręce do góry.
Odwróciłam się, patrząc na ciebie z jakimś szokiem czy czymś, sama nie wiem.
Kompletnie nie wiedziałam co czuję.
A ty wyglądałeś, jakbyś się bał.
Dłonie miałeś splecione za sobą i byłam prawie pewna, że gdybyś nie był facetem, to bałbyś się na mnie spojrzeć.
- Nie podoba ci się? – zapytałeś cicho.
Przewróciłam oczami.
Spojrzałam jeszcze raz na obraz, trochę z dalszej perspektywy, i zabrało mi dech w piersiach.
Namalowałeś mój profil twarzy.
Miałam zamknięte oczy, uniesioną głowę i rozpuszczone włosy. Zgrabnie zasłoniłeś moje piersi. Nawet mój nos nie wyglądał na taki duży, jaki był naprawdę.
Namalowałeś mnie. Cholera.
Ale bardziej niż to, zastanawiało mnie, dlaczego namalowałeś kawałek swojej twarzy.
W górnym lewym rogu widniała twoja szczęka i szyja.
Doskonale wiedziałam, że to twój zarost.
Twoje usta muskały moje czoło. Dlatego emocje na mojej twarzy wyglądały tak błogo.
- To są moje przeprosiny. – odezwałeś się, a ja odwróciłam się i spojrzałam na ciebie z konsternacją. – I jednocześnie obietnica.
Podszedłeś do mnie i położyłeś dłonie na moich ramionach.
Natychmiast ogarnął mnie twój zapach, a twój dotyk wywołał to dziwne ciepło, do którego dalej się nie przyzwyczaiłam.
- Obietnica przyjaźni. – powiedziałeś i już wiedziałam, do czego pijesz.
Przepraszałeś za pocałunek. Za to, że trochę namąciłeś.
I obiecywałeś troskę, opiekę i stałą relację. Naszą relację, która wyglądała tak jak dawniej. Którą wszyscy odczytywali w ten sam sposób.
Wszyscy, tylko nie ja.
Obiecywałeś być przyjacielem, który wesprze w trudnych chwilach, który doradzi czy postawi do pionu, bez grama głębszych uczuć.
Czy byłabym egoistką, gdybym powiedziała, że to dla mnie za mało?
- Chciałbym, żeby między nami było… spoko. – powiedziałeś, wzruszając ramionami i uśmiechnąłeś się tak jakoś… chłopięco.
- Spoko? – uniosłam brew. – A nie jest?
Pokręciłeś głową.
- Ostatnimi czasy mam wrażenie, że nie do końca chcesz przebywać ze mną sam na sam. – powiedziałeś, krzywiąc się.
Uciekłam gdzieś wzrokiem, podnosząc dłoń i przejeżdżając nią po swoim policzku.
- Tylko dlatego, żeby nie nawiązywać właśnie takich, niezręcznych tematów. – szepnęłam, patrząc się na swoje buty.
Chwyciłeś mój podbródek i uniosłeś głowę, bym spojrzała ci w oczy.
Oblizałeś usta i wpatrywałeś się we mnie intensywnie.
Hipnotyzowałeś spojrzeniem.
Wiedziałam, że tym co powiedziałeś na temat przeprosin i obietnicy dałeś mi do zrozumienia, że nie mamy szansy na miłość.
Przecież doskonale wiedziałam, że wiesz, że jestem w tobie zakochana.
Zastanawiało mnie tylko po co to robiłeś.
- Nie uciekaj ode mnie. – poprosiłeś cicho.
W twoich oczach zmartwienie tańczyło w parze ze strachem.
Zmarszczyłam czoło.
- Przecież nigdzie nie uciekam. – odburknęłam.
Pokręciłeś głową.
- Uciekasz. A ja potrzebuję, żebyś była blisko, Ari.
I już otwierałam buzię, żeby coś powiedzieć.
Zbliżyłeś się i złożyłeś na moim czole czuły pocałunek.
A ja błogo zacisnęłam oczy.
Zakochałam się w Sewilli :D
Ogólnie kończą mi się zapasy rozdziałów, a jestem w Hiszpanii w pracy, na miesiąc i nie mam jak i kiedy pisać :(