środa, 26 października 2016

Dead Line - 1.

Czasy teraźniejsze
- Gotowe. – odparłam i odsunęłam się o krok od zestresowanej Esme.
Uniosła ręce, sprawdzając, czy dobrze przypięłam jej welon.
Obróciła się bokiem do lustra i uważnie skanowała całą swoją suknię, fryzurę i makijaż.
Jej ręka nerwowo wędrowała to w górę, to w dół talii.
Wypuściła głośno powietrze przez usta.
- Dobra. – powiedziała cicho, jakby do siebie. – Sara! – wrzasnęła, a ja podskoczyłam w miejscu.
Drzwi do garderoby natychmiast się otworzyły.
- Tak?
- Przynieś dwa kieliszki wódki. Tylko szybko! – rozkazała Esme i z powrotem odwróciła się w stronę lustra.
Zaśmiałam się pod nosem.
- No co? Obiecałam kiedyś sobie, że nigdy nie będę składała przysięgi małżeńskiej na trzeźwo.
Za chwilę przyszła Sara, niosąc na tacy dwa pełne kieliszki i dwie limonki na talerzyku. Postawiła tracę na biurku i szybko się ulotniła.
Stuknęłyśmy się kieliszkami i wypiłyśmy do dna.
Skrzywiłyśmy się obydwie, wycierając usta przedramieniem.
- Okej, a teraz mnie posłuchaj, bo nie wiem, czy będę miała jak ci to później powiedzieć. – położyła dłonie na moich ramionach i spojrzała na mnie z poważną miną. – Jak będę rzucać bukiet, to stań po mojej lewej stronie, jak najbliżej. Bo zamierzam go rzucić pod ramieniem, żeby nie leciał tak wysoko.
Pokręciłam szybko głową, śmiejąc się.
- Przecież nie ja go muszę złapać. Każdy może. – odparłam, cały czas się śmiejąc.
Esme zmierzyła mnie groźnym wzrokiem.
- Nie żartuj sobie. Masz go złapać i mam nadzieję, że masz dobry refleks.
Pokręciłam tylko głową, wiedząc, że nie ma po co rzucać argumentami – Esme i tak wie swoje.
- Jezu, to już za chwilę. – mruknęła pod nosem.
Przeniosłam na nią swój zamyślony wzrok i zobaczyłam, że jest w niemałej rozsypce.
Zmarszczyłam czoło, a ona westchnęła.
- Jak sobie wyobrażałaś ten dzień? – zapytała, podpierając skroń na dłoni.
- Dokładnie tak samo, jak wygląda. – odpowiedziałam, ale ona tylko przewróciła oczami.
- Nie mój, głupcze. Twój własny ślub. – spojrzała na mnie spod byka.
Zaskoczona pytaniem, wydęłam wargę, patrząc gdzieś w ścianę. W końcu usiadłam i zaczęłam bawić się palcami i wyginać je w nienaturalne kierunki.
Czułam, że Esme świdruje mnie wzrokiem, postanowiłam więc grać na zwłokę.
- Znając życie, miałabym na sobie białą sukienkę i stałabym obok mężczyzny, który, jeśli dopisałby mi los, byłby miłością mojego życia. Obok stałby ksiądz, a na palcach mielibyśmy obrączki z jakimś mądrym, wygrawerowanym napisem, a moja babcia płakałaby w drugim rzędzie, nie kryjąc wcale łez w chusteczkę, w przeciwieństwie do mojej matki. Ty wymyśliłabyś coś głupiego, jak odpalenie fajerwerków przed kościołem w biały dzień, Ben… cóż… Ben byłby sobą, wesele byłoby huczne, takie, po którym rodzina plotkuje jeszcze przez pokolenia. Na drugi dzień obudziłabym się z kacem i poszłabym świętować dalej.
Esme mrużyła uważnie oczy, wzięła winogron między palce i wrzuciła go sobie do buzi.
Następnie wycelowała we mnie palec i powiedziała, gryząc owoc.
- To był epicki i niesamowicie wyszukany sarkazm, zgadza się?
Przewróciłam oczami, ale uśmiechnęłam się.
- Tak naprawdę nigdy nie wyobrażałam sobie swojego ślubu. Nie chcę snuć marzeń i wizji jak to ma wyglądać, bo potem mogę się rozczarować, a to dość ważny dzień w życiu człowieka i rozczarowanie nim byłoby raczej kiepskim doświadczeniem.
Esme wyprostowała się i wzruszyła ramionami, biorąc więcej winogronu do buzi.
Potem już nie rozmawiałyśmy, a po pięciu minutach zawołała nas mama Esme.
Już czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz